O moim rozczarowaniu

Na co dzień staram się nie być złośliwą osobą, ale zdarza mi się taką być w stosunku nie do ludzi, ale do niektórych książek. Wynika to z faktu, że na rynku wydawniczym jest tyle lektur wartych przeczytania, że każda słabsza książka wzbudza we mnie wyrzuty sumienia, że zmarnowałam na nią swój cenny czas.


Niestety podobnie było w przypadku książki, którą przeczytałam ostatnio, czyli „Czarny manuskrypt”, której autorem jest Krzysztof Bochus. Owszem, nie wolno zapominać, że autor miał świetny pomysł na fabułę, ponieważ osadził ją w latach trzydziestych ubiegłego wieku w Marienwerder – współczesnym Kwidzynie.




„Wiele rzeczy w tym niewielkim mieście zaskakiwało go w sposób szczególny, jakby kpiąc sobie ze wspomnień, myśli i wyobrażeń, jakie wiązały go z tym miejscem. Mieli tu mieszkać prości, serdeczni i zwyczajni obywatele. Tymczasem ci, których spotykał, okazywali się bestiami w ludzkiej skórze. Nieszczęśnicy, dewianci, mordercy, notoryczni kłamcy i fałszywi chrześcijanie. W tych idyllicznych domostwach powinna gościć codzienność wypełniona pracą, drobnymi przyjemnościami i rodzeniem dzieci, a wypełniały je zbrodnia i występek. Dawny świat odchodził w przeszłość”.



Warto zwrócić uwagę na fakt, że przez takie umiejscowienie akcji autor starał się pokazać nastroje panujące w tym czasie właśnie w tym mieście. Takie ukazanie rodzącego się nazizmu jest bardzo interesujące. Jednakże wiele innych elementów spowodowało, że moja opinia o tej książce nie jest taka, jaką założyłam sobie na samym początku.


Po pierwsze główny bohater, czyli Christian Abell, nie za bardzo przypadł mi do gustu. Otóż Abell jest radcą kryminalnym, który właśnie w Marienwerder zajmuje się rozwikłaniem zagadki zabójstw ze szczególnym okrucieństwem dwóch księży, pracujących w jednej parafii. Jednak z dnia na dzień sprawa się komplikuje i kolejni podejrzani stają się nie tymi, których szuka. Do postaci Abella trudno poczuć sympatię. Owszem, nie można odmówić mu inteligencji i konsekwencji w dążeniu do celu, jakim jest złapanie winnego (winnych) popełnionych zbrodni. Jednak jego postać nie była do końca przemyślana. Christian nie przejawia żadnej charyzmy, a kilka przekleństw i twardego podejścia do przesłuchiwanych nie czyni z niego rasowego śledczego. To, czego zabrakło mi w kreacji tej postaci jest fakt, że za mało było odniesień do jego życia prywatnego i zagadki z przeszłości, do czego nawiązywał opis na okładce książki.


Zresztą kreacje pozostałych bohaterów, którzy przewijają się na kartach powieści są jakby niedopracowane, co może bardzo utrudnić czytelnikowi ich wyobrażenie. Osobiście łatwiej mi jest „wniknąć” w świat przedstawiony w powieści, kiedy mogę wyobrazić sobie każdego bohatera.


Kolejną kwestią, która w mojej opinii bardzo kuleje w powieści „Czarny manuskrypt” jest to, że tajemnica, która otacza śledztwo jest mało wiarygodna. Kolejne etapy śledztwa są prowadzone w taki sposób, że kiedy powstaje jakaś niewiadoma, to jest od razu rozwiązywana i przechodzi się do kolejnej. Natomiast moim zdaniem w dobrym kryminale tego typu zagadka powinna gonić zagadkę, powinny się zapętlać w taki sposób, aby do końca trzymać czytelnika w napięciu i nie pozwolić mu na łatwe dotarcie do sedna sprawy. Dopiero na sam koniec opowiadanej historii wszystkie elementy powinny wskoczyć na właściwe miejsce. Tutaj tak niestety nie ma. Akcja powieści nie trzyma w napięciu, książkę czyta się z niewielką przyjemnością. Chociaż pomysł z wykorzystaniem historii Zakonu Krzyżackiego jest naprawdę dobry, wymaga jednak dopracowania i większej dbałości o szczegóły.


Czytając powieść, można odnieść wrażenie, że jest napisana jakby na siłę. „Czarny manuskrypt” rozczarowuje, ponieważ nie wciąga i nie porusza czytelnika. Z każdą kolejną stroną czyta się ją trochę na przymus, licząc na ciekawe zakończenie, które jednak nie następuje, ponieważ mniej więcej od połowy powieści można się go domyślić. Radzę chwilę zastanowić się, zanim po nią sięgniecie. Mnie nie niestety nie powaliła na kolana.


Recenzja powstała w ramach akcji Polacy nie gęsi.

Komentarze